Już miałem jechać do Hanoi ale co tam, zostałem 2 dni dłużej w Sapa, tu jest tak pięknie, za dwudniowy trekking do wioski Hmongów w górach (spanie, pyszne jedzenie i miłe towarzystwo całej rodziny w cenie łącznie z siedmiorgiem dzieci) zapłaciłem 15$, a wrażenia nie do opisania. Trafiliśmy do biednej wioski rolniczej około 12 km od Sapa, gdzie czas staną w miejscu, ludzie kładą się spać o 19:00, jak tylko zajdzie słońce (my też tak poszliśmy spać), a wstają o 5:00 przed wschodem słońca. Co ciekawe (widziałem na własne oczy!!!) nawet krowy same wracają z pola i wchodzą same do zagrody na noc.
Mąż naszej gospodyni, MamaCi pędzi świetny bimber z ryżu. Tutejsza ludność nie zna określenia w wódka czy bimber, natomiast zwykli mówić „Happy water”! :)
Najmocniejsza jest gorąca „happy water” bezpośrednio z gara, tuż po destylacji sfermentowanego ryżu, wiem to z doświadczeni :)
W górach nie ma tu czegoś takiego jak ogrzewanie ( a nie mówię o ich minie, jak zobaczyli mojego notebooka - znowu zobaczyli UFO ), a ponieważ miejscowa ludność górska z powodu dużych skoków temperatury miedzy nocą i dniem często narzeka na przeziębienia (mnie jeszcze trochę trzymało po Chinach), wykształcili swój własny sposób radzenia sobie z problemami z drogami oddechowymi. Mama Sung (czyt. Mamma Sią) poradziła sobie do końca z moim przeziębieniem w 5 minut i chodź nie było o miłe doświadczenie, na drugi dzień nie kaszlałem. Zabieg polegał na dość bolesnym szczypaniu dłonią skóry na gardle, aż pojawiły się siniaki (potocznie nazywane malinkami). W śród ludności Hmong widziałem podobne ślady u kilku osób. Zadziwiające, w jak prosty sposób bez pójścia do apteki radzą sobie rdzenni mieszkańcy Wietnamu z głupim bólem gardła. nie uwierzyłbym w to, gdybym nie poczuł tego na własnej skórze.
Gościnność i ciągły uśmiech ludu Hmong z północnego Wietnamu na długo pozostanie w mej pamięci!