Wyjazd do Sapa zaczął się kiepsko, uciekł nam pociąg z Hanoi o 6:10 rano (w plecy 7$) i trzeba było jechać autobusem – są tylko slippery za 15$, (w turist office trzeba dać 21$), ale jak na podróżowanie po Wietnamie,15$ które zapłaciłem na dworcu za 380 km, to i tak sporo.
Wiele ludzi podróżuje nocą w slipperach, jednak my jechaliśmy wciągu dnia - opłacało się, Wietnam północny to przyjemny dla oka górzysty obszar z dużą ilością palm i bananowców.
Miało być zimno i miało lać, a miałem dość ładną, pochmurnie-słoneczną i bezdeszczową pogodę :)
Sapa to takie wietnamskie Zakopane, gdzie spotykają się mniejszości etniczne z pobliskich wiosek. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ludność ubiera się w tradycyjne stroje tylko na potrzeby turystów, jednak JA, jak to JA, gdzieś tam po drodze zszedłem całkiem z utartych szlaków, tj miejsc, gdzie turyści nie zaglądają i stwierdzam, że również na prowincji zachował się zwyczaj noszenia regionalnych ubrań. Nawet zszedłem trochę za daleko, bo w wiosce Thanh Kin o mało nie pogryzły mnie trzy psy. Na początku trochę poklaskałem i potupałem nogami o podłogą, żeby widziały, ze się nie cykam (chodź byłem posrany jak diabli), a później powoli wycofałem się nie spuszczając oczu z wciąż warczących i szczekających na mnie wyrośniętych wietnamskich kundli. Ogólnie już myślałem, że nie obejdzie się bez ran kłutych-szarpanych, ale jestem cały :)
Ponieważ byłem już raz w miejscu, gdzie są znane tarasy ryżowe stwierdzam, że chińskie Longshen przy tym, co zobaczyłem w Sapa wymięka; przede wszystkim dlatego, że tarasy w okolicach Sapa są dużo większe, więc można poszukać trekkingu, gdzie nie spotkasz żywej duszy (przynajmniej duszy turysty!), a wkoło tarasów ryżowych są dużo wyższe góry, niż w chińskim Longsheng, w tym najwyższy szczyt Wietnamu, Fansipan (3148 m n.p.m.)
Aha, no i nie trzeba płacić za wstęp! :)