Mimo to, że Wulkan Taranaki (2518 m n.p.m.) oddalony jest od Tongariro NP. prawie 200 km, widziałem go ze szczytu Ngauruhoe 3 dni wcześniej i nabrałem na niego ochotę. Dolna część góry była w chmurach, ale szczyt wystawał ponad nimi. Zapragnąłem wyjść ponad chmurki! Prognoza pogody nie była zbytnio obiecująca: miało bardzo wiać i miało być bardzo pochmurnie, ale poziom chmur miał wynosić 1500 m n. p. m., więc mógłbym się wspiąć ponad nie. I co ważne, na 100% miało być bezdeszczowo. Po zajechaniu do Stratford zajrzałem do i site’u, by zapytać o warunki w górach.
Pani bardzo szybko mi wszystko wyjaśniła:
Po pierwsze ma wiać do 60 km/h, przez co temperatura na szczycie będzie odczuwalna jak -10 do -15 stop. C. W dodatku tam u góry jest mnóstwo śniegu, więc potrzebowałbym podobno przewodnika i raków. Moje raki są na szafie w moim pokoju, a przewodnik nie jest na moją kieszeń. Może raki by się przydały, ale przewodnik? Mogę jeszcze dodać, że góra zabiła 2 tygodnie wcześniej dwie osoby. Japonka i Nowozelandczyk pomarzli tam u góry. Przyszła nagła zmiana pogody i lipa. Smutna historia, ale niestety... Lonely Planet podaje, że Taranaki pochłonęło już ponad 60 ludzkich istnień. Lepiej uważać.
Postanowiłem, że spróbuję wyjść do granicy śniegu (tam powinno być w miarę bezpiecznie), żeby chociaż popatrzeć z góry na chmurki. Beata nie lubi zbytnio wiatru, mogę nawet powiedzieć, że go niecierpi, więc poszedłem sam... Wybrałem się na trekking do granicy ze śniegiem, więc raczej nic nie powinno mi grozić.
Ok - doszedłem do tej granicy i co dalej? Wiecie jak to jest. W miarę jedzenia, apetyt rośnie. Spodziewałem się, że tak może być, toteż spakowałem do plecaka rękawiczki, kalesony, dwie dodatkowe podkoszulki i zapasowe skarpety. Przecież tam u góry temperatura odczuwalna miał być -15 stopni C!
Kawałek dalej w prawo od szlaku zobaczyłem grań. Dość długą, wysoką grań, po której mógłbym się trochę powspinać. Takie wchodzenie po bardzo stromych schodkach. Ruszyłem w nadziei, że może doprowadzi mnie ona do szczytu lub do bezpieczniejszego dojścia do innej drogi, skąd mógłbym wejść na górę. Niestety, doszedłem do miejsca, gdzie na końcu grani był tylko lód z cienką warstewką śniegu na powierzchni. Pani w i site miała rację: bez raków tutaj ani kroku dalej. Niech to, przecież ja już widzę szczyt! Usiadłem i postanowiłem chwilę popatrzeć na ten niesamowity widok. Po prawej widok na morze i wybrzeże z New Plymouth gdzieś tam w oddali, przede mną ładny kawałek lądu, a po lewej stronie „Świat w Obłokach” (a propo ulubiony kawałek Pani Stasi z mojej starej pracy) oraz oddalony o niecałe 200 km Mt Ruapehu (2797m n.p.m.), po którego zboczu hasałem jeszcze wczoraj. W pewnym momencie usłyszałem rozmowę. Po mojej prawej stronie zza grani wyszło dwóch gość: powiązani, w rakach, z czekanami, full sprzęt - wzorowo!
- Cześć Panowie, Daleko do szczytu? – Gość spojrzał na jakieś urządzenie na ręce:
- Jesteśmy na 2350 m. Masz raki?
- Nie mam
- No to musisz zawrócić, tam u góry tylko lód.
Kurcze, 160 metrów przed szczytem!!!!! Brrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr, ależ byłem zły.
Przecież w lecie ta góra nie jest trudna! Ale teraz jest wiosna, teraz jest śnieg, teraz nie jest lato! Tak blisko szczytu, tak blisko szczytu! Coś trzeba z tym zrobić. Tak wiem, to nieodpowiedzialne, niebezpieczne i taką brawurą niejeden przepłacił życiem, ale wiecie jakie jest motto: "It always seems impossible until its done".
Zszedłem trochę niżej i postanowiłem spróbować wyjść po śladach chłopaków. Nie pierwszy raz wybrałem się na górę w adidasach w warunkach zimowych. Poprzednim razem w sneakers’ach po lodowcu wyszedłem na Breithorn (4164 m n.p.m.) w masywie Monte Rossa na granicy Szwajcarii i Włoch, więc wiem z czym to się je. Różnica jest taka, że tam było mnóstwo wchodzących i mogłem spokojnie podążać po ich śladach. Tam było w miarę bezpiecznie. Tutaj miałem tylko to, co zostawili mi Ci dwaj Panowie. Wejście po śladach nie sprawiało mi aż tak dużego problemu, przynajmniej na początku. Coraz ciężej zaczęło się robić jakieś 70-100 metrów przed szczytem. No i było bardzo, bardzo stromo. Czym wyżej, tym trudniej było mi wbić buty i ręce w lód, który robił się coraz twardszy w miarę wzrostu wysokości, a warstewka powierzchniowa śniegu była coraz cieńsza. Jakieś 50 metrów przed szczytem miałem chwilę załamania. Nie miałem kompletnie gdzie położyć stopy, a tu wszędzie lód! Gdzie nie ruszyłem nogi, to się ślizgała, a złapać też nie było się bardzo czego! I do tego ta stromizna! No niby widzę kolejne ślady wyżej po których powoli mógłbym spróbować stąpać dalej, ale jak tam dojść! Wykopanie trzech kolejnych dziur w lodzie zajęło mi z 30 minut. Wyobrażacie sobie kopanie sneakarsami w lodzie. Mordęga! Ależ się namęczyłem. Wielki wysiłek i kupa stresu, bo tam przy końcu jednak jest stromo i bardzo ślisko, a do tego ten zimny, mocny wiatr. Jedno pośliźnięcie i jadę z 400 m po śniegu w dół, więc miałem motywację, żeby się trzymać, a właściwie to byłem tam w pozycji czołgająco-leżącej. Sorki, brak zdjęć z tego odcinka, zbyt bardzo zależało mi na życiu :). Zresztą miałem tylko iPoda Beaty, bo aparat był za ciężki, a zacząłem wchodzenie stosunkowo późno, więc liczył się też czas, aby zdążyć z powrotem przed zmrokiem. Dlatego też zabrałem minimum balastu. Po tych kilku wykopanych w lodzie dziurkach, już jakoś się doczołgałem do szczytu, dosłownie. Tzn. Ostatnie 50 m czołgałem się przez kolejne pół godziny, bo jednak większość śladów, które poprawiałem były po rakach i tylko czubkach obuwia. Nie były to ślady super głębokie, gdzie mogłem sobie hasać, jak mi się podobało, a przecież też musiałem porządnie wbijać nogi, żeby mieć przynajmniej odrobię „poczucia” bezpieczeństwa.
Na szczycie byłem może z 10 minut. Miałem tyle adrenaliny, że jakoś nie odczuwałem tego mrozu i wiatru. Widoku nie opisuję.. Wejdziecie na taką górkę, w dodatku w takich niesprzyjających warunkach, to może poczujecie ten zew :)
W drodze powrotnej początkowo schodziłem po swoich krokach w górę, ale później już zmieniłem kierunek schodzenia w miejsce, gdzie były zupełnie inne ślady, a o których istnieniu nie miałem pojęcia wchodząc na górę. Dopiero ze szczytu mogłem ocenić, gdzie się kierować, aby zejście było bezpieczniejsze, niż wyjście.. A końcówka, schodzenia to było właściwie już przyjemne hasanie po śniegu w dół. Buty, rękawiczki, skarpetki, kalesony – wszystko przemoczone, ale miałem tak podniesione ciśnienie, że w ogóle nie czułem tego zimna i potężnego wiatru, który przecież cały czas tam szalał jak wchodziłem i schodziłem. Ostanie teoretyczne 2 godziny schodzenia zajęły mi biegiem 40 minut, bo jednak nie chciałem tam zostawać na noc.
Tak, zdecydowanie to było najtrudniejsze wejście na górę w moim życiu. Tzw. Trochę się tam na u góry bałem. Rozsądnym i odpowiedzialnym ludziom nie zalecam łażenia po lodzie w zwykłych butach sportowych. To się może źle skończyć i wiem, że było to bardzo nierozważne. Mimo to cały czas chodzą mi po głowie słowa Nelsona Mandeli…