Już w drodze do Yogya (skrót od Yogyakarta stosowany powszechnie w Indonezji) z samolotu widziałem wyłaniające się z chmur wulkany. W sumie byłem już na dwóch (Wezuwiusz, Etna), a w Azji jeszcze na wlkan nie wchodziłem. Aż do wizyty w Indonezji…
Mt. Merapi to najbardziej czynny wulkan w Indonezji, którego ostatni wybuch w 2006 roku zmusił do ewakuacji 28 000 ludzi, zniszczył tysiące pobliskich domów i pochłoną 353 ofiary.
Zwykle nie jestem zwolennikiem płacenia za trekkingi, ale tym razem ze względu na charakter zdobycia góry, postanowiłem wydać te 200 000 Rupi (około 20$)
Dlaczego? Pick up z miasta był o 22:00, a podejście rozpoczęło się przed 1:00 w nocy. Pewnie w dzień poszedłbym sam, ale nocą jeszcze na wulkan nie wchodziłem, a znalezienie drogi w ciemności bez jej wcześniejszej znajomości groziło zboczeniem z trasy, a jest tam trochę szczelin, więc lepiej się nie zgubić. Trekking zaczął się na wysokości około 1500 m n.p.m, Z czołówką na głowie – spacerek: czasem bardzo stromy, czasem na czworaka, czasem w pyle wulkanicznym po kolana trwał około 4 godzin, a na szczycie (2930 m n.p.m.) temperatura spadła poniżej 10 stop. C. Już zapomniałem, co to znaczy chłód. Moje Nike’i z Wietnamu dały radę, chodź nie obyło się bez drobnych uszkodzeń. Polecam jednak (w miarę możliwości) buty trekkingowe, bo to nie wycieczka na Trzy Korony. Widok z góry jest nie do opisania. Nie pytajcie czy polecam. Jakbyście byli kiedyś na Javie, po prostu wejdźcie na Gunung Merapi.