I znowu wylądowałem w Kambodży – bieda, dzicz i ludzie, za którymi tęskniłem!
Wizyta w Kambodży rozpoczęła się od przejścia granicznego w Poi Pet, gdzie oprócz wymaganych 20$, jest opłata dodatkowa 100 batów (nie oficjalna), bez której można dostać wizę, ale strażnicy graniczni robią pod górkę. Tym razem odpuściłem, bo spotkałem po drodze kilka nawet fajnych osób i chciałem z nimi podążać spokojnie do autobusu, ale jakby nie to, to inaczej bym gadał z tymi skorumpowanymi dziadami…
Już w drodze do Siem Reap poopowiadałem ekipie, że trzeba się ostro targować, zwłaszcza, że jest pora deszczowa (low season), patrzyli trochę na mnie ze zdziwieniem, jak mówiłem że chcę spać w pokoju jednoosobowym za max. 3$, ale w ostateczności wymyśliliśmy, że jeśli wbijemy do jednego hotelu całą grupą (w sumie w dyskusji brało udział 7 osób), do będzie spora obniżka. Cena w hotelu za pokój 2-osobowy – 6$. Wszyscy zadowoleni, a ja nie! No przecież jest nas duża ekipa, discount musi być – jak nie, to idziemy dalej! No i dostaliśmy pokoje po 4$ od dwójki :)
Następnego dnia wypożyczyłem rower (1$), oddałem ciuchy do prania (1$ za 1kg), zjadłem porządne śniadanie (poszliśmy w trójkę, więc z ceny 1,25$ zbiłem do 1$ na osobę) i pojechałem powolutku w kierunku Tonle Sap Lake, największego jeziora Azji południowo-wschodniej. Droga do jeziora, to mniej niż 15 km, ale ja delektowałem się Kambodżą, zatrzymując się co kawałek i obserwując życie ludzi z wiosek po drodze, więc mi zeszło - 4 godzinki! Po drodze trafiłem na jakąś imprezę, ale kompletnie nikt nie gadał po angielsku, więc nie mam pojęcia co się działo… Potrafili tylko mówić : „foto, foto”, gdy chcieli zdjęcie, oczywiście ze mną w środku szeregu :)